Dzisiejszy dzień minął na pozbawianiu jestestwa dwóch ostatnich gęsi.
Zanim zacznę ten rozdział, pozwólcie, że zanurzę Was w
atmosferze naszego wiejskiego życia, na tle którego rozgrywa się większość
moich rozmyślań. Jest w tym wszystkiemu swój rytm, uparty i bezkompromisowy,
przypominający, że każdy dzień nosi w sobie zarówno piękno, jak i swego rodzaju
okrucieństwo natury.
Dzisiejszy dzień zaczynał się jak każdy inny. Poranne słońce
muskało delikatnie zardzewiałe zawiasy starego płotu, gdy moje myśli wędrowały
po meandrach znaczenia życia, a mój mąż przygotowywał się do czynności, której
ja bym nigdy nie podjęła – pozbawiania życia naszych gęsi.
To prawda, że nasz 22-letni syn, poszukując odrobiny
wiejskiej idylli na wiosnę, zakupił sześć kaczek, które z niewytłumaczalnych
przyczyn zaczęły rosnąć w niezwykle szybkim tempie. Odkryliśmy, że nie są to zwyczajne kaczuszki,
ale pełnoprawne gęsi. Jakże dramatycznie brzmiało stwierdzenie, że dwie z nich
zdechły, zanim zdążyły na dobre zagościć w naszym domostwie.
Pozostałe cztery, patrzące na nas swoimi głębokimi,
zielonkawymi oczami, wywoływały mieszane uczucia. Dziś rano stało się jasne –
trzy z nich były samicami, a ten najmniejszy, którego wybór jako partner dla
jednej z 'panien' byłby oczywisty, okazał się kawalerem gęsiorem. Musieliśmy
podjąć decyzję, co dalej z tą dziką ferajną.
Dlaczego zdecydowaliśmy się na taki krok, zapytacie?
Odpowiedź jest boleśnie prosta: nagle znaleźliśmy się w punkcie, w którym o
utrzymaniu harmonii decydował wybór między naturą a kulturą. Nie było to łatwe,
zwłaszcza dla mnie. Przyszło mi to zrozumieć w dojrzewającym, półwiecznym
wieku, gdzie każda istota wydaje się mieć bardziej wyraźny kontur, a każde
życie bardziej dotkliwie obecne w sercu.
Mój mąż, człowiek od praktycznych zadań, podjął sobie to
niezbyt wdzięczne zadanie. Przyzwyczajony do cyklu narodzin i śmierci na naszej
farmie, wykonał je z rytualną spokojnością, podczas gdy synek, stojąc tuż obok
i będąc świadkiem, w duchu żegnał gęsi, które na krótko stały się częścią
naszego życia.
Przed obiadem, który dzielił nasz wielopokoleniowy domostwo,
zostałam zmuszona do konfrontacji z kolejnym aspektem istnienia –
nieuchronnością końca, który nadchodzi w różnych formach i okolicznościach. Co
z tego wynikło? Co cenniejszego mogłam z tego wyciągnąć? Refleksje nad
przemijaniem i życiem w harmonii z naturą, mimo że czasami wymaga to od nas
trudnych decyzji.
Mój najmłodszy synek uczynił mi przysługę, mimo że nie
zdawał sobie z tego sprawy. Ten dzień z dwiema gęsiami przypomniał mi, że każde
doświadczenie, nawet to najbanalniejsze, może być kopalnią mądrości, jeśli
człowiek tylko jest gotów zagłębić się w ciężar chwil, które składają się na
jego życie. Wiedza ta – czasem cierpka jak jesienne jabłko – ostatecznie karmi,
dodaje siły do odnajdywania ciągłego celu i sensu naszego bycia, nawet w
najbardziej dojrzałym wieku.
Komentarze
Prześlij komentarz