Ostatki Radości i Niespodziewany Zwrot Akcji

 

Wieczorem wrócili rodzice naszych wnuków po seansie filmowym. Było to dla nich chwilowe "uwolnienie się" od obowiązków rodzicielskich, a dla nas dodatkowy czas, by celebrować obecność wnuków. Zabrawszy swe pociechy, podwieźli nas  i dołączyliśmy do towarzystwa starszej siostry mojego męża, która zaprosiła nas na ostatki. Był to czas beztroski i relaksu, gdzie rodzinne więzi znów okazały się przepiękną opowieścią z naszego życia.

Szwagierka, jej córka z mężem, ja i mój mąż, stworzyliśmy małą enklawę ciepła i rodzinnego szczęścia. Ostatki wiązały się z tradycją, z nostalgią i oczywiście z radosnym toastem. "Pan Tadeusz" towarzyszył nam, wypełniając pokój dźwiękiem bąbelków oraz śmiechów, przypominając, jak bardzo czasem wartościowe jest to, co znajdujące się w kieliszku, ale poniekąd także i to, co poza nim.

Towarzystwo było doskonałe, bo przecież "piją miasta, piją wioski" – bez względu na wiek, są takie dni, gdzie wszyscy znajdują wspólny język w radości i celebrowaniu momentu. To była okazja do przypomnienia sobie, że dojrzałe lata życia to nie tylko bilans sukcesów i porażek, ale także umiejętność czerpania przyjemności ze zwykłych chwil.

W atmosferze ciepła rodzinnego, rozmowy snuły się jedna wokół drugiej, tworząc spójną narrację wieczoru. Historie przetykane były śmiechem, toastami i ciepłymi spojrzeniami.

Dołączyła do nas również nasza córka, którą zawsze ciepło witamy. Chociaż wiedząc, jak szczodra w skutkach może być tradycyjna polska gościnność, nie mieliśmy zamiaru przesadzać. Ale to, co planujemy, a to, co nasza rzeczywistość ze sobą przynosi, często mija się z prawdą.

 Rozmowy przechodziły z jednego tematu na inny, pływając ponad czasem, gdy "Pan Tadeusz" lekkomyślnie przemykał między nami, rozlewając swoje zabarwione opowieściami krople. Była w tym wszystkim jakaś magia, przynależność i zgoda na celebrację bycia razem.

 W miarę upływu czasu, atmosfera stawała się coraz bardziej wesoła i beztroska. Dopóki, nieoczekiwanie, ta beztroska niestety zadziałała przeciwko mnie. Oczy przestały śledzić kolejność zdań, a usta, zamiast śpiewać "Sto lat!", cicho skomlały o łaskę.

 Wracając do domu, z czułą troską mojego mężulka, która burzyła powszechną opinię na temat surowych, słowiańskich mężów, została mi podstawiona miska. W tej bezgłośnej uwadze, zrozumiałam, że nawet półwieczna babka może zostać zabrana przez wir spontanicznej wesołości. Moje myśli, teraz już bez uprzedzeń, żeglowały ku jutrzejszemu dniu z nadziejami, że będzie on łagodniejszym przyjacielem.

To zdarzenie było przypomnieniem, że "eliksir boski" wymaga szacunku i że wiedza, kiedy powiedzieć "dość", jest nieocenioną umiejętnością nabytą w dojrzałym wieku. Było też dowodem na to, że radość życia nie ma daty przydatności – potrzebny jest jedynie uśmiech, dobre towarzystwo i miska, czasami, pod ręką.

 

 

Pozdrawiam Was ciepło,

Wasza półwieczna narratorka, która nadal odkrywa i uczy się, co to znaczy żyć.

 

 

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Smaki Kociewia w Zajeździe Gniewko

Natura kobiety rozkwita w ogrodzie.

Wczoraj to już historia, a jutro to tajemnica...