Zaczęło się od tego, że plan był taki: syn będzie sobie
robił pokój na górze. Na niedostępnym, zapełnionym drobiazgami poddaszu, gdzie
rzeczy, które wydawały się nie ułomnymi świadkami naszej przeszłości, znalazły
swoje schronienie. Poddasze to swego rodzaju rodzinne archiwum, w którym każdy
przedmiot mówił "pamiętam", a przestrzeń, która powinna unosić się
wolna i szeroka, ściśnięta była pamiątkami i drobnymi skarbami.
Pokój córki i syna był poligonem doświadczalnym dla każdego,
kto marzył o chaosie kontrolowanym. Mniejszy, wspólny z mężem, to nasze
osobiste sanktuarium, które mimo iż przepełnione, emanowało ciepłem. A
poddasze? Poddasze pałętało się po umysłach jak stary segment sprzeciwiający
się upływowi czasu, niemalże protestując przeciwko nowoczesnej szafie, która,
mimo że sięgała od podłogi aż do sufitu, nie była w stanie pochłonąć
wszystkiego. Mój księgozbiór – usunięty. Słoiki na przetwory – zgromadzone
przez lata. Kartony, buty, przepisy kulinarnie ukryte w gazetkach, nieużywane
okna i ogół rzeczy, które według zdrowego rozsądku klasyfikujemy jako
niezbędne.
Syn postanowił wykonać ruch pierwszy – sprzątnąć poddasze,
czyniąc z niego swój nowy azyl. Przestrzeń potrzebowała mierzenia, planowania i
konstrukcyjnego geniuszu, którego nasz domowy majster sobie odmówić nie mógł. A
ja? Włóczyłam się po poddaszu wśród tych gratów jak duch minionych dni,
werbalnie wiążąc pranie i zastanawiając się, jak to wszystko pospinać, aby
zamykało się w logiczną całość.
Słoiki do powtórnego wykorzystania – zarządzenie było
proste. Duże na jedną stronę, małe do worków, ale przede wszystkim, stare
zakrętki należało odkręcić. Jakże proste w teorii, a jednak tak męczące w
praktyce. Rozwiązaniem wydało się stare okno, przez które można było po prostu
wyrzucić zbędne kartony. Ach, jak niewinnie to brzmiało!
Zbyt późno zrozumiałam, że syn, pochłonięty zamiarem
uprzątnięcia, nie zaglądał do wnętrza poszczególnych pudeł. Z rozpędu i
niedbale wrzucane przez okno kartony wędrowały wprost na stos do spalenia. I
stało się. Z niewyjaśnionych przyczyn moje maleńkie, skarbnice kulinarnych
tajemnic gazetki poszły z dymem. Niewypowiedziana tragedia dla serca miłośnika
wspomnień zapisanych między wersami starych przepisów.
Warknęłam, szarpiąc się po schodach, aby wydobyć od niego
choćby zająknięcie się w słowach przepraszam. Przerwałam, pytając, lekko
dygoczącym głosem, czemu spalił wizje obiadowych rytuałów i rodzinnego stołu,
któremu towarzyszyły. Odpowiedzi brak. Przypomniałam sobie wtedy, że nie może
dostać się do mojego życiowego arcydzieła, księgozbioru kociewskiego. To była
granica, której przekroczyć nie mogłam dopuścić.
"Synu, opuść to poddasze, teraz!", krzyknęłam z
impetem samicy broniącej swego terytorium. Oddziałując tym okrzykiem na jego
młodzieńczą dumę, wykonał energiczne ruchy, ale skoncentrowane na naszym
starodawnym oknie. Jego zgiełk i krzyk nie przesłoniły jednak dźwięku szyby
wyłamującej się ze zdobionej przez czas ramy. Na szczęście zatrzymała się,
pożałowania godna, równo w poprzek. Synek chwycił schody, niczym skazaniec
ostatnie słowa wolności, krzycząc swą oburzoną decyzję, że ma już tego dość.
Podążając za nim, próbowałam przemyśleć co teraz. Kto zadba
o szybę? Jak zaopatrzyć ranę naszego poddasza? Mąż, który z reguły był
człowiekiem spokojnym i pełnym harmonii, podjął się zadania z wymuszonym
optymizmem. A syn, przygwożdżony ciężarem niedopowiedzeń, wymknął się z domu,
kierując swe kroki tam, gdzie wściekłość mogła się ukojenia domagać – do pracy.
Komentarze
Prześlij komentarz